Jerzy Szmajdziński, zapytany przez Janinę Paradowską o moje plany polityczne oświadczył, z nietypową u siebie otwartością, iż „nie życzy mi powodzenia”. To zatrzymało moją uwagę, bo mniej więcej od 30 lat moje powodzenie było warunkiem pomyślności Szmajdzińskiego. I wtedy, kiedy starał się o przejście do KC PZPR i kiedy aspirował do mojego rządu i kiedy w 1991 miał być skreślony z listy kandydatów do Sejmu. Kwaśniewski z Cimoszewiczem żądali bowiem ode mnie, aby wyczyścić listy SLD z takich kompromitujących nazwisk jak Janik, Jaskiernia czy Szmajdziński i wystarczyło tylko skinąć głową, a nie stawiać się i pracować na miano niereformowalnego betonu.
Czasy się zmieniają i mój były przyjaciel, od dwóch lat żyjący nadzieją, że władza na lewicy będzie leżała na ulicy, kiedy on akurat będzie tamtędy przechodził, dostrzegł wreszcie swoją szansę i nie chce, żeby coś pokrzyżowało mu szyki. Ale swoją niechęć mój niegdysiejszy minister źle lokuje. Dziś prawdziwym zagrożeniem dla jego sumiennego, acz nieprzesadnie charyzmatycznego przywództwa, nie jest rodząca się w trudnych, bo pozaparlamentarnych, warunkach Polska Lewica, tylko jego nowy klubowy kolega Marek Borowski. Ten sam, który świsnął mu spod nosa dziesięć mandatów, czyniąc kierowany – jeszcze – przez Szmajdzińskiego klub parlamentarny SLD najmniejszym klubem Sojuszu w historii.
Swoją drogą, szalenie mnie rozczulają koledzy z SLD, kiedy – jak Szmajdziński u Paradowskiej – tłumaczą, że przegrali wybory, bo były one plebiscytem i wyborcy chcieliby głosować na LiD, ale zagłosowali na Platformę, bo uznali, że to ona jest alternatywą dla PiS. Koledzy, właśnie o to chodzi w opozycji. Żeby być alternatywą i żeby wyborcy to widzieli. Tłumaczenie przyjęte w SLD, przypomina opowieść faceta, który chciał wygrać konkurs chopinowski, tylko inni lepiej grali na fortepianie. Jeśli kierownictwo Sojuszu Lewicy Demokratycznej uważa dziś, że wszystko jest w porządku, bo wybory były plebiscytem – to dlaczego SLD będąc w Sejmie, mając wszelkie możliwości działania, dopuścił do tego, żeby był to plebiscyt między dwoma partiami prawicowymi? Dlaczego nie potrafił stać się alternatywą, tak jak stał się alternatywą dla rządów AWS-UW w kadencji 1997-2001?
Co więcej – jeśli to jest usprawiedliwienie dla tegorocznej klęski Sojuszu, to dlaczego mamy się spodziewać, że za cztery lata będzie inaczej? Na jakiej ślepej wierze mamy opierać swą nadzieję, że za cztery lata w kraju rządzonym przez Platformę Obywatelską, zwalczaną przez obdarzone prawdziwym talentem do destrukcji PiS, lewica w ogóle jeszcze będzie miała coś do powiedzenia? Że nie zmierzamy do systemu dwupartyjnego, w którym Polacy będą wybierać między mniej i bardziej cywilizowana prawicą?
Dlatego właśnie będę budował Polską Lewicę.